Cynizm jest to udana próba zobaczenia świata, jakim jest on w rzeczywistości.
(J.Genet)
Kolejny raz tej zimy, bladym świtem, przemierzał Trol owo pustkowie - drogę pod śniegową kołdrą. Trakt niemal niewidoczny, dostępny był jedynie wyostrzonym zmysłom kierowcy. Jak co dzień, słodkawą wilgocią ustnika porannego papierosa gasił w sobie zapał odkrywcy tajemnic rodzącego się dnia.
Właściwie wszystko było wiadome.
Od kilku lat sprzedawał w tym miasteczku telefoniczne gadżety: złącza, routery, zestawy głośnomówiące i najbardziej chodliwe - elektroniczne przystawki, za pomocą których każdy posiadacz nawet starego typu aparatu mógł dowolnie modulować swój głos, pozostając, dla rozmówcy, całkowicie anonimowym. Interes średnio się kręcił, to co zarabiał wystarczało ledwie na spłacenie zaciągniętego kredytu i rachunków, rynek, który jeszcze kilka lat temu wydawał się chłonny, pojemny, niemalże bezdenny, w ostatnim czasie skurczył się gwałtownie, posyłając na dno kolejne firmy. Agencje detektywistyczne, policja, kościół - naszpikowane elektroniką - stopniowo traciły zainteresowanie nowinkami, świeże modele przestały schodzić, a uszkodzone i zużyte - zalegały półki dziesiątków podobnych temu serwisów. Pomyślał, że, gdyby nie zrządzenie losu, cud jakiś, który pozwolił mu wstąpić do lokalnej Gildii, jego kwity zawisły by wraz z nim na którymś z okolicznych drzew. Chociaż - i tak nikt po nim nie zapłacze, po swoim ostatnim rozwodzie, osiem lat temu, obiecał sobie, że nigdy więcej. I słowa dotrzymał.
Osiedlił się tu, dokładnie pięć lat temu i - był ostatnim, któremu władze na to pozwoliły. Zasłaniając się rygorystycznymi przepisami budowlanymi i niepodważalnością planu zagospodarowania terenu, odmawiały prawa do naturalizacji każdemu następnemu przybyszowi.
Miasteczko było nadzwyczaj spokojne, ludzie przyjaźni, życzliwi, brak jakichkolwiek oznak agresji, czyniły miejsce to szczególnym. Entropia zerowa. Raj. Niedarmowy.
Wszedłszy do biura, natknął się na Paulę - młodą sekretarkę, zajętą właśnie odprawianiem, jak sam to nazywał: "misterium plotkarstwa, mszy drobnomieszczańskiej, litanii głupoty", które codziennie o tej porze koncelebrowała z kapłańskim zaangażowaniem, wraz z tymi, co po drugiej stronie telekomunikacyjnego kabla:
- Tak, tak... Ale!...No tak... ależ tak...no to cześć!
Paula, jak większość tutejszych kobiet, pachniała starym zjełczałym olejem i rybami. Odór ten - kontrastujący z jaskrawością pomalowanych paznokci i kolorem szminki, stanowił antytezę jej zadbanych, kruczoczarnych długich włosów. Intelektualnie przeciętna dwudziestopięciolatka - tak zwykł o niej mówić - ale to wystarczało, by biuro przez ostatnich pięć lat funkcjonowało bez problemów, a klienci nie odchodzili z kwitkiem, on zaś miał pewność całkowitej jej lojalności. No i ten tyłek. Boski, o niepowtarzalnym kształcie. Kiedy tak stała, nachylona nad biurkiem, z aptekarską dokładnością odmierzał wzrokiem odległości pomiędzy umownymi punktami wyznaczającymi linię ud i bioder. Wiedział, że, gdyby nie ten zapach, już dawno zrobiłby to, co każdy szef zrobić był powinien.
- Tyłek, odtylcorodny, tyłozgięty... - zanucił naprędce skleconą piosenkę.
- Szefie - przerwała - w biurze czeka ktoś do pana.
- Na pana - poprawił ją.
- Na co? - spytała.
Kiwnął niedbale dłonią i wszedł do środka. Na fotelu siedział niski szeroki jegomość, bogato inkrustowany złotem, niczym obwieszona świecidełkami choinka. Ubrany w staromodny dwurzędowy garnitur, pod którym, w roli tła dla szyjnych błyskotek, szarzył się wypłowiały ziemisty tiszert.
Widząc przybyłego, nie wstał, jedynie wyszczerzył zęby w uśmiechu, i, wyciągnąwszy trzy palce lewej dłoni, zapewne na powitanie, rozpoczął:
- Klajn jestem, no chyba że się znamy...
- Istotnie, znamy się. Czym mogę służyć?
- Gildia... - wycedził grubas.
Trol usiadłszy naprzeciwko rozmówcy, oparł dłonie o biurko.
- Gildia? Spłacam swoje zadłużenia...
- Nie o ten dług idzie, raczej o zadośćuczynienie.
-To znaczy? - zaniepokoił się - Konkretnie?
- Proszę bardzo - odpowiedział gnom, faktycznie, wyglądał jak gnom - Pamiętasz którego dziś mamy?
Wstał. Poczuł, jak lepki, zimny pot uciska, miażdży skronie. Niezwyczajnie rwąca rzeka
- Bynajmniej.
- Na pewno?
Krople wodnej soli, pieczeniem i bólem spłynęły po jego czole i karku.
- To dziś? To ja?
- Tak- odparł gruby - To ty.
- Dlaczego?
- Co dlaczego?
- Dlaczego ja?
Klajn odpowiedział uśmiechem.
- To nie jest dobre pytanie. Gildia darowała ci wszystkie winy, przeszłe, przyszłe, wykarmiła. Dzięki niej ostatnich pięć lat twojego życia było nieustającym festiwalem spokoju, stałeś się jednym z nas, przyjąłeś nasze zasady, mieszkasz tu.
- Ale ja? Gdzie jest klucz?
- Nie ma żadnego klucza. Majowie składali swoim bogom ofiary, patriarcha Abraham poświęcił nawet własnego syna...
- Cywilizacja Majów upadła, kiedy rzeki popłynęły krwią, składali ofiary, ale nie znali w tym umiaru...
- To prawda. Dlatego to Gildia dziś określa umiar, ustanawia porządek i prawa. Patriarcha Abraham poświęcił syna, nawet sam Bóg uśmiercił swojego Jedynego, nez Holokaustu nie byłoby państwa Izrael.
- Skąd ta pewność, ta cholerna pewność?
- Porządek świata jest zachowany wyłącznie dzięki krwi. Nie ma innego sposobu. W tym miasteczku od pięciu lat nie popełniono żadnego przestępstwa, zniknęli bezdomni, wszyscy żyjemy na niezłym poziomie. A ty? Gdzie indziej, już dawno posadziliby cię za długi. Ale nie tu. Tu jest raj. Symetryczny, doskonały.
- Cena tego szczęścia jest zbyt duża...
- Nieprawda. Wszyscy żyjemy ze świadomością ciążących na nas obowiązków. Sądzisz, że nie wolałbym być w tej chwili u siebie, popijać mojito i mieć gdzieś to, czy powiesisz się dziś, czy za rok? Poza tym - tkwisz w tym po uszy. Zapomniałeś już piekarza?
Doskonale pamiętał. Rok temu, gdy otwierał kopertę z pieczęcią Gildii, był przerażony. Przeczytał wydrukowane złotymi literami imię i nazwisko, a, gdy, chwilę później zadzwonił telefon i męski metaliczny głos kazał mu powtórzyć je kilkakrotnie, nie opanował drżenia. Trzy miesiące później odprowadził sąsiada na zapełniony mieszkańcami Rynek, w milczeniu i drżeniu towarzyszył jego ostatniej drodze, a kiedy sznur zaciśniętej pętli jęknął - on odszedł od zmysłów. Świadomość przywróciły mu dopiero okrzyki wiwatującego tłumu. Był już zbawiony.
- Chciałbym wiedzieć - wstał i podszedł do okna - kto decyduje o wyborze...
Do pokoju weszła sekretarka, lekko kołysząc biodrami, podeszła do biurka.
- Kawy? Herbaty? - zapytała.
- Mmm...- mlasnął Klajn - poproszę kawę.
Uśmiechnęła się, nie odrywając wzroku od zastygłego w bezruchu szefa.
- Coś podać?
- Nie - odparł cicho - nie, dziękuję...
- Coś się stało szefie?
- Nie Paula, dzięki...
Kiedy wyszła, ponownie usiadł naprzeciw gościa.
- A jeśli... - zawahał się - A jeśli się nie zgodzę?
- Wiesz co się stanie.
Wiedział. Niecałe dwa lata temu znaleziono w pobliskiej sadzawce zmasakrowane zwłoki miejscowego proboszcza. Podobno rozczłonkowano jego ciało, odcięto głowę, nim zdążył skonać.
Nikt, kto uczestniczył w tej grze, nie chciał skończyć w podobny sposób. A ta - trwała już pięć lat, tak, dokładnie tyle, ile istniała jego firma. Autor tej makabrycznej zabawy pozostawał nieznany, ale też nikt go nie szukał, dla mieszkańców spokój i dobrobyt były najwyższym dobrem.
Loteria, w której początkowo uczestniczyli jedynie miejscy rajcy, stopniowo obejmując przedsiębiorców, lekarzy, nauczycieli a w końcu - egalitarnie - wszystkich obywateli, stała się symbolem powszechnego mieszczańskiego braterstwa. Autoegzekucje odbywały się z astronomiczną precyzją - zawsze siódmego dnia co trzeciego synodycznego miesiąca. Każdy mógł to dokładnie obliczyć. Boska logika, czysta, nieskalana, kobieca. Matematyka. Biznes. Fundusz kredytowy, wspólne ubezpieczenia, sieć stypendiów, nawet pomoc medyczna - oto filary miejscowego niezatapialnego małomiasteczkowego monolitu.
Gildia. Wszechogarniająca, nieomylna. Płynny mikrokosmos, w którym poszczególne atomy schodzą się, rozchodzą, wymieniają energie, połączone nierozerwalnymi kowalencyjnymi wiązaniami sąsiedzkiej uprzejmości. Wirujący oksymoron, w którym nawet zaprzeczenie zaprzeczenia nie jest tym, czym być się wydaje.
Gildia. Bezosobowe prawo, bez początku i końca, przenoszone drogą kropelkową, z ust do ust. Kiedyś, przyszłe pokolenia tutejszych mieszkańców zdetronizują Boga. Bo po cóż On, jeśli jest Ona.
Nie wiadomo kto tym wszystkim zarządza. O ile ktoś taki w ogóle istnieje.
...
Zasada metody tej zabawy jest prosta. Stajemy wszyscy w rządku. Tak, w rządku obok siebie. Czy macie już w dłoniach sekatory? Macie? To świetnie. Otóż, zasada metody tej zabawy jest prosta. Każdy z was ucina głowę sąsiadowi, potem zmartwychwstaje, klęka, wstaje i znów ucina głowę. I tak na okrągło. Dacie radę, to naprawdę nie wymaga wielkiej siły. Że co? Że jeden, ten na początku nigdy nie zostanie ścięty? Na drzewo z nim! Ścinać! Zmartwychwstawać! Klękać! Ścinać, zmartwychwstawać! Klękać! I tak przez posraną wieczność. Że zawsze ktoś będzie pierwszy? No to się, proszę szanownych, powiesi. I po sprawie. I następnego, kolejnego. Co? Kto tego ostatniego powiesi? A sam się kurwa powiesi!
...
- Dobre - grubas wyrwał go z zamyślenia - to jak będzie?...
- Chodźmy więc - odparł - mam nawet w biurku dyżurny sznur na wypadek awarii...
Klajn uśmiechnął się.
- Nie nazwałbym tego awarią. To czeka, prędzej czy później, każdego z nas. Mieszkamy tu.
- Tak, wiem. Jesteśmy stąd...
Drzwi ponownie się otworzyły, weszła dziewczyna z tacą.
- Nie - gość skinął dłonią - dzięki już za kawkę, może innym razem.
- Musimy już iść...
Taca miękko spoczęła na biurku.
- Skoro pan tak mówi...
- Nie wrócę dziś, zamknij biuro o szesnastej, Paula, proszę... - wyszedł, a za nim - chyboczący na cienkich krótkich nóżkach błyszczący gnom.
Usiadła za biurkiem. Napełniła kawą filiżankę, zbliżyła do ust. Siedziała tak, długo, nieruchomo, wpatrując się w jeden, sobie jedynie znany punkt podłogi. Nagle za oknem rozległ się wyrwany z setki gardeł krzyk.
Upiła łyk i, sięgnąwszy do kieszeni spodni, wyjęła telefoniczną przystawkę, delikatnie przykręciła ją do słuchawki aparatu szefa, wykręciła numer.
- Tak, z komendantem policji, - odezwała się męskim, chrapliwym, nienaturalnie chłodnym głosem - W imieniu Gildii... tak... Jak brzmi nazwisko? Klajn, Henryk Klajn. Tak, no... tak.
Odłożyła słuchawkę. Dolała czarnego, chłodnego już płynu. Zamknęła oczy.
Właściwie, to wszystko było już wiadome.