sobota, 2 czerwca 2012

Sierpem i młotem

Nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie nie wypowiedzieliśmy wojny Stanom Zjednoczonym. Cóż by nam to szkodziło? Już tam nasze sztabowe tęgie, zaimpregnowane czterdziestoprocentowym etanolem mózgi odnalazły by drogę do zwycięstwa. Wysyłając na podbój Ameryki F16 z szachownicami na ogonach, mielibyśmy szansę pokonać Jankesów ich własną bronią. Oczami wyobraźni widzę te nagłówki "Dziesięciu bohaterskich lotników zasnuło niebo nad Waszyngtonem", albo "Cud w Chicago - Polakom udało się zasłonić słońce". Gdyby tak zniweczyć wszelkie światło nad Stanami - wszyscy tambylcy okazaliby się czarni, ciemni. Cichociemni - zdjęci strachem - siedzieliby jak myszy pod miotłą, w tych swoich kapitalnych, wycyzelowanych, dopieszczonych zapachem sosu barbecue, izdebkach. I ani mru mru. Tak.
W charakterze "piątej kolumny" przemycilibyśmy na terytorium wroga kabaret "Ani Mru Mru". A wróg - gremialnie, zawodowo, bezosobowo, zesrałby się w biało-czerwono-niebieskie majtki. Ze śmiechu.
Opanowawszy sytuację, z pomocą specjalistycznych komórek ONR-u, zorganizowalibyśmy na, dotąd niespecjalnie zagospodarowanej, Alasce sieć obozów koncentracyjnych (ze względu na położenie, nazwalibyśmy je "amerykańskimi"), gdzie puszczano by osadzonym autochtonom przez okrągłe doby, tam i z powrotem, przemówienia Gomułki (dlaczego właśnie jego a nie na ten przykład Prezesa JK? Prezes retorycznie nie dorósł jeszcze do swojego mentora), ćwicząc w nich umiejętność koncentracji. Postępując zgodnie z założeniami "sikorskiej" polityki zagranicznej, w krótkim czasie, wykreowalibyśmy im tam prawdziwie sarmacki burdel, burdel na miarę naszych oczekiwań i możliwości, burdel, jakiego nie doświadczyli od czasu zatopienia bostońskiej herbaty.


TAK SIĘ BOI OBAMA...


Poruszylibyśmy służby specjalne. Macierewicza mianowalibyśmy feldmarszałkiem, i spłynąłby ów demiurg na budynek BBC jak Grom z jasnego nieba, bezczeszcząc, do ostatka. Odtąd, miast pełnych jadu programów o Prawdziwych Polakach, zaczęto by nadawać jedynie: audycje dendrologiczne, opisujące mechaniczne właściwości brzozowego drewna, felietony duszpasterskie i powtórki relacji z kolejnych miesięcznic.


... A TAK BOJĄ SIĘ W BBC...


A, gdyby do tego wszystkiego znaleźć, przefastrygować, przerobić koszulę Dejaniry na piłkarskie majty i wbić w nie Sola Campbella? To by dopiero był spalony!


...SOL CAMPBELL ZDJĘTY STRACHEM...


Najwięcej kłopotów mielibyśmy z Ruskimi, od zawsze były z nimi tylko same problemy. Gdyby, jak twierdzą - kochali nas naprawdę, już dawno wyrzuciliby z mauzoleum tego starego bolszewika, a na jego miejsce sprowadziliby korpus bezgłowego hetmana, tego, który niegdyś był łaskaw rezydować na Kremlu. Nie zrobią tego. Są zbyt uparci. 
No to ich sprzedamy, uprzednio zakręciwszy gazowy kurek tak, że z nadmiaru, uszami im wypłynie.
A Chińczycy hurtowo - biorą wszystko - to wezmą i Rosję, my zaś - nareszcie dostaniemy szansę rozpłynięcia się w rozkoszy dobrosąsiedzkich stosunków. 


...A CHIŃCZYCY SIĘ CIESZĄ.


Dopiero wówczas, gdy wyjdzie na jaw, że Kitajce (raz kolejny) nam nie zapłacili, gdy Unia, zniesmaczona naszym najazdem na  "odwiecznego zamorskiego przyjaciela", pokaże gest Kozakiewicza - jak za dotknięciem Najświętszej Panienki Wspomożycielki Nadwiślańskich Idiotów, nagle, odzyskamy rozumy. Udamy Greków. Ogłosimy bankructwo. Przestaniemy srać ponad poziom cudzych tyłków i, zakasawszy rękawy, zaczniemy wreszcie budować nowoczesne państwo, od podstaw, prostymi, sprawdzonymi narzędziami, jedynymi, jakie nam, po plajcie, zostaną: sierpem i młotem.



piątek, 1 czerwca 2012

Międzynarodowy Dzień Dziecka


1. Codziennie umiera z głodu 90 tysięcy.







.






2. Zmuszanych do pracy jest 250 milionów.















3. Ok. 6000 rocznie staje się ofiarami tylko polskich pedofilów.















 4. W samej tylko Polsce rozpoznaje się ok. 1300 nowych przypadków nowotworów.

















5.W ciągu roku, matki pozostawiają w polskich szpitalach ok. 1100 niechcianych.















6. W Polsce, blisko 55 tysięcy rocznie staje się ofiarami rodzinnej przemocy.















 7. Na świecie ponad 2 miliony nie mają domu.
















8. Ok. 23 tysięcy przebywa w polskich domach dziecka.
















...


WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO!


środa, 30 maja 2012

Gra

Cynizm jest to udana próba zobaczenia świata, jakim jest on w rzeczywistości.
(J.Genet)



Kolejny raz tej zimy, bladym świtem, przemierzał Trol owo pustkowie - drogę pod śniegową kołdrą. Trakt niemal niewidoczny, dostępny był jedynie wyostrzonym zmysłom kierowcy. Jak co dzień, słodkawą wilgocią ustnika porannego papierosa gasił w sobie zapał odkrywcy tajemnic rodzącego się dnia. Właściwie wszystko było wiadome.

Od kilku lat sprzedawał w tym miasteczku telefoniczne gadżety: złącza, routery, zestawy głośnomówiące i najbardziej chodliwe - elektroniczne przystawki, za pomocą których każdy posiadacz nawet starego typu aparatu mógł dowolnie modulować swój głos, pozostając, dla rozmówcy, całkowicie anonimowym. Interes średnio się kręcił, to co zarabiał wystarczało ledwie na spłacenie zaciągniętego kredytu i rachunków, rynek, który jeszcze kilka lat temu wydawał się chłonny, pojemny, niemalże bezdenny, w ostatnim czasie skurczył się gwałtownie, posyłając na dno kolejne firmy. Agencje detektywistyczne, policja, kościół - naszpikowane elektroniką - stopniowo traciły zainteresowanie nowinkami, świeże modele przestały schodzić, a uszkodzone i zużyte - zalegały półki dziesiątków podobnych temu serwisów. Pomyślał, że, gdyby nie zrządzenie losu, cud jakiś, który pozwolił mu wstąpić do lokalnej Gildii, jego kwity zawisły by wraz z nim na którymś z okolicznych drzew. Chociaż - i tak nikt po nim nie zapłacze, po swoim ostatnim rozwodzie, osiem lat temu, obiecał sobie, że nigdy więcej. I słowa dotrzymał.
Osiedlił się tu, dokładnie pięć lat temu i - był ostatnim, któremu władze na to pozwoliły. Zasłaniając się rygorystycznymi przepisami budowlanymi i niepodważalnością planu zagospodarowania terenu, odmawiały prawa do naturalizacji każdemu następnemu przybyszowi.
Miasteczko było nadzwyczaj spokojne, ludzie przyjaźni, życzliwi, brak jakichkolwiek oznak agresji, czyniły miejsce to szczególnym. Entropia zerowa. Raj. Niedarmowy.

Wszedłszy do biura, natknął się na Paulę - młodą sekretarkę, zajętą właśnie odprawianiem, jak sam to nazywał: "misterium plotkarstwa, mszy drobnomieszczańskiej, litanii głupoty", które codziennie o tej porze koncelebrowała z kapłańskim zaangażowaniem, wraz z tymi, co po drugiej stronie telekomunikacyjnego kabla:
- Tak, tak... Ale!...No tak... ależ tak...no to cześć!
Paula, jak większość tutejszych kobiet, pachniała starym zjełczałym olejem i rybami. Odór ten - kontrastujący z jaskrawością pomalowanych paznokci i kolorem szminki, stanowił antytezę jej zadbanych, kruczoczarnych długich włosów. Intelektualnie przeciętna dwudziestopięciolatka - tak zwykł o niej mówić - ale to wystarczało, by biuro przez ostatnich pięć lat funkcjonowało bez problemów, a klienci nie odchodzili z kwitkiem, on zaś miał pewność całkowitej jej lojalności. No i ten tyłek. Boski, o niepowtarzalnym kształcie. Kiedy tak stała, nachylona nad biurkiem, z aptekarską dokładnością odmierzał wzrokiem odległości pomiędzy umownymi punktami wyznaczającymi linię ud i bioder. Wiedział, że, gdyby nie ten zapach, już dawno zrobiłby to, co każdy szef zrobić był powinien.
- Tyłek, odtylcorodny, tyłozgięty... - zanucił naprędce skleconą piosenkę.
- Szefie - przerwała - w biurze czeka ktoś do pana.
- Na pana - poprawił ją.
- Na co? - spytała.
Kiwnął niedbale dłonią i wszedł do środka. Na fotelu siedział niski szeroki jegomość, bogato inkrustowany złotem, niczym obwieszona świecidełkami choinka. Ubrany w staromodny dwurzędowy garnitur, pod którym, w roli tła dla szyjnych błyskotek, szarzył się wypłowiały ziemisty tiszert.
Widząc przybyłego, nie wstał, jedynie wyszczerzył zęby w uśmiechu, i, wyciągnąwszy trzy palce lewej dłoni, zapewne na powitanie, rozpoczął:
- Klajn jestem, no chyba że się znamy...
- Istotnie, znamy się. Czym mogę służyć?
- Gildia... - wycedził grubas.
Trol usiadłszy naprzeciwko rozmówcy, oparł dłonie o biurko.
- Gildia? Spłacam swoje zadłużenia...
- Nie o ten dług idzie, raczej o zadośćuczynienie.
-To znaczy? - zaniepokoił się - Konkretnie?
- Proszę bardzo - odpowiedział gnom, faktycznie, wyglądał jak gnom - Pamiętasz którego dziś mamy?
Wstał. Poczuł,  jak lepki, zimny pot uciska, miażdży skronie. Niezwyczajnie rwąca rzeka
- Bynajmniej.
- Na pewno?
Krople wodnej soli, pieczeniem i bólem spłynęły po jego czole i karku.
- To dziś? To ja?
- Tak- odparł gruby - To ty.
- Dlaczego?
- Co dlaczego?
- Dlaczego ja?
Klajn odpowiedział uśmiechem.
- To nie jest dobre pytanie. Gildia darowała ci wszystkie winy, przeszłe, przyszłe, wykarmiła. Dzięki niej ostatnich pięć lat twojego życia było nieustającym festiwalem spokoju, stałeś się jednym z nas, przyjąłeś nasze zasady, mieszkasz tu.
- Ale ja? Gdzie jest klucz?
- Nie ma żadnego klucza. Majowie składali swoim bogom ofiary, patriarcha Abraham poświęcił nawet własnego syna...
- Cywilizacja Majów upadła, kiedy rzeki popłynęły krwią, składali ofiary, ale nie znali w tym umiaru...
- To prawda. Dlatego to Gildia dziś określa umiar, ustanawia porządek i prawa. Patriarcha Abraham poświęcił syna, nawet sam Bóg uśmiercił swojego Jedynego, nez Holokaustu nie byłoby państwa Izrael.
- Skąd ta pewność, ta cholerna pewność?
- Porządek świata jest zachowany wyłącznie dzięki krwi. Nie ma innego sposobu. W tym miasteczku od pięciu lat nie popełniono żadnego przestępstwa, zniknęli bezdomni, wszyscy żyjemy na niezłym poziomie. A ty? Gdzie indziej, już dawno posadziliby cię za długi. Ale nie tu. Tu jest raj. Symetryczny, doskonały.
- Cena tego szczęścia jest zbyt duża...
- Nieprawda. Wszyscy żyjemy ze świadomością ciążących na nas obowiązków. Sądzisz, że nie wolałbym być w tej chwili u siebie, popijać mojito i mieć gdzieś to, czy powiesisz się dziś, czy za rok? Poza tym - tkwisz w tym po uszy. Zapomniałeś już piekarza?
Doskonale pamiętał. Rok temu, gdy otwierał kopertę z pieczęcią Gildii, był przerażony. Przeczytał wydrukowane złotymi literami imię i nazwisko, a, gdy, chwilę później zadzwonił telefon i męski metaliczny głos kazał mu powtórzyć je kilkakrotnie, nie opanował drżenia. Trzy miesiące później odprowadził sąsiada na zapełniony mieszkańcami Rynek, w milczeniu i drżeniu towarzyszył jego ostatniej drodze, a kiedy sznur zaciśniętej pętli jęknął - on odszedł od zmysłów. Świadomość przywróciły mu dopiero okrzyki wiwatującego tłumu. Był już zbawiony.
- Chciałbym wiedzieć - wstał i podszedł do okna - kto decyduje o wyborze...
Do pokoju weszła sekretarka, lekko kołysząc biodrami, podeszła do biurka.
- Kawy? Herbaty? - zapytała.
- Mmm...- mlasnął Klajn - poproszę kawę.
Uśmiechnęła się, nie odrywając wzroku od zastygłego w bezruchu szefa.
- Coś podać?
- Nie - odparł cicho - nie, dziękuję...
- Coś się stało szefie?
- Nie Paula, dzięki...
Kiedy wyszła, ponownie usiadł naprzeciw gościa.
- A jeśli... - zawahał się - A jeśli się nie zgodzę?
- Wiesz co się stanie.
Wiedział. Niecałe dwa lata temu znaleziono w pobliskiej sadzawce zmasakrowane zwłoki miejscowego proboszcza. Podobno rozczłonkowano jego ciało, odcięto głowę, nim zdążył skonać.
Nikt, kto uczestniczył w tej grze, nie chciał skończyć w podobny sposób. A ta - trwała już pięć lat, tak, dokładnie tyle, ile istniała jego firma. Autor tej makabrycznej zabawy pozostawał nieznany, ale też nikt go nie szukał, dla mieszkańców spokój i dobrobyt były najwyższym dobrem.
Loteria, w której początkowo uczestniczyli jedynie miejscy rajcy, stopniowo obejmując przedsiębiorców, lekarzy, nauczycieli a w końcu - egalitarnie - wszystkich obywateli, stała się symbolem powszechnego mieszczańskiego braterstwa. Autoegzekucje odbywały się z astronomiczną precyzją - zawsze siódmego dnia co trzeciego synodycznego miesiąca. Każdy mógł to dokładnie obliczyć. Boska logika, czysta, nieskalana, kobieca. Matematyka. Biznes. Fundusz kredytowy, wspólne ubezpieczenia, sieć stypendiów, nawet pomoc medyczna - oto filary miejscowego niezatapialnego małomiasteczkowego monolitu.




Gildia. Wszechogarniająca, nieomylna. Płynny mikrokosmos, w którym poszczególne atomy schodzą się, rozchodzą, wymieniają energie, połączone nierozerwalnymi kowalencyjnymi wiązaniami sąsiedzkiej uprzejmości. Wirujący oksymoron, w którym nawet zaprzeczenie zaprzeczenia nie jest tym, czym być się wydaje. 

Gildia. Bezosobowe prawo, bez początku i końca, przenoszone drogą kropelkową, z ust do ust. Kiedyś, przyszłe pokolenia tutejszych mieszkańców zdetronizują Boga. Bo po cóż On, jeśli jest Ona.

Nie wiadomo kto tym wszystkim zarządza. O ile ktoś taki w ogóle istnieje.

...

Zasada metody tej zabawy jest prosta. Stajemy wszyscy w rządku. Tak, w rządku obok siebie. Czy macie już w dłoniach sekatory? Macie? To świetnie. Otóż, zasada metody tej zabawy jest prosta. Każdy z was ucina głowę sąsiadowi, potem zmartwychwstaje, klęka, wstaje i znów ucina głowę. I tak na okrągło. Dacie radę, to naprawdę nie wymaga wielkiej siły. Że co? Że jeden, ten na początku nigdy nie zostanie ścięty? Na drzewo z nim! Ścinać! Zmartwychwstawać! Klękać! Ścinać, zmartwychwstawać! Klękać! I tak przez posraną wieczność. Że zawsze ktoś będzie pierwszy? No to się, proszę szanownych, powiesi. I po sprawie. I następnego, kolejnego. Co? Kto tego ostatniego powiesi? A sam się kurwa powiesi!

...

- Dobre - grubas wyrwał go z zamyślenia - to jak będzie?...
- Chodźmy więc - odparł - mam nawet w biurku dyżurny sznur na wypadek awarii...
Klajn uśmiechnął się.
- Nie nazwałbym tego awarią. To czeka, prędzej czy później, każdego z nas. Mieszkamy tu.
- Tak, wiem. Jesteśmy stąd...
Drzwi ponownie się otworzyły, weszła dziewczyna z tacą.
- Nie - gość skinął dłonią - dzięki już za kawkę, może innym razem.
- Musimy już iść...
Taca miękko spoczęła na biurku.
- Skoro pan tak mówi...
- Nie wrócę dziś, zamknij biuro o szesnastej, Paula, proszę... - wyszedł, a za nim - chyboczący na cienkich krótkich nóżkach błyszczący gnom.

Usiadła za biurkiem. Napełniła kawą filiżankę, zbliżyła do ust. Siedziała tak, długo, nieruchomo, wpatrując się w jeden, sobie jedynie znany punkt podłogi. Nagle za oknem rozległ się wyrwany z setki gardeł krzyk.
Upiła łyk i, sięgnąwszy do kieszeni spodni, wyjęła telefoniczną przystawkę, delikatnie przykręciła ją do słuchawki aparatu szefa, wykręciła numer.
- Tak, z komendantem policji, - odezwała się męskim, chrapliwym, nienaturalnie chłodnym głosem - W imieniu Gildii... tak...  Jak brzmi nazwisko? Klajn, Henryk Klajn. Tak, no... tak.
Odłożyła słuchawkę. Dolała czarnego, chłodnego już płynu. Zamknęła oczy.

Właściwie, to wszystko było już wiadome.



poniedziałek, 28 maja 2012

Moje paznokcie to nie twój interes!

Dziś, zamiast kolejnej porcji narcystycznych wypocin słownego masturbatora - film. 


Pewna mieszkanka Arabii Saudyjskiej natknęła się w jednym z tamtejszych supermarketów na funkcjonariuszy Komitetu Krzewienia Cnót i Zapobieganiu Złu - państwowej policji religijnej. Mężczyznom nie przypadły do gustu jej pomalowane paznokcie, więc nakazali kobiecie natychmiastowe opuszczenie sklepu. Ta - przytomnie wyjęła telefon komórkowy i ... resztę sami zobaczcie.
Pozostawiam to bez komentarza - liczę za to na Wasze.