piątek, 18 maja 2012

Samotność żigolaka

Nie mam pojęcia, dlaczego się go czepiacie. Powinniście zostawić chłopa w spokoju. Wiecie jak sromotne w szczegółach bywało jego życie? Sromotne. I to nie od jakiegoś tam sromu, bynajmniej. Tak, wiem że Wy to od razu człowieka przekreślilibyście. Ale tak nie wolno. Polak to. Katolik. No, z tym katolikiem może i przesadziłem, ale - sami powiedzcie - czy w tym przypadku odrobina tolerancji to taki wielki problem? To nie żaden problem, prawda? Zważywszy na to, że facet dziś już jest posłem, namaszczonym, pobłogosławionym, ma legitymację ze zdjęciem. Legitymację ma, czaicie?

Agent Tomek. Mówią, że taki z niego był agent jak z łechtaczki hemoroid. Znam takich, którzy nie potrafiliby odróżnić jednej od drugiego. Ale nie on, on by się nie pomylił. Wiem że wie, gdzie znajduje się łechtaczka, co do hemoroidów - wierzę że wie.
Nazywanie go agentem, to za mało. Jest kimś więcej, a nawet jeśli już przyjmiemy, że był kiedyś agentem, to od razu dodajmy, że był - agentem niezwykłym.




Panowie - zdarzało się Wam kiedyś udawać? Kobiet nie pytam - wiem, że potrafią. No więc jak? Zdarzało się? No to sami widzicie. A on potrafił.
"Zimna woda, skoczę do wody, zimna i co? Malutki się zrobi i obciach będzie" - pisał do swojej wybranki - posłanki. Czyli - ma co się kurczyć, skoro "malutki" jest "obciachem", to duży stanowi normę.
I dalej: "jak cię zobaczę to ostatnie soki z ciebie wyduszę".
Wy anatomiczni i fizjologiczni analfabeci - domyślcie się o co w tym esemesie chodziło! Już? I nie wstyd wam? Bywacie sokowirówkami? No właśnie. A on bywał.
Był bezobciachową niekurczącą się sokowirówką.
Stanowił ucieleśnienie artyzmu romantycznego lub też romantyzmu artystycznego (nieważne): "nie ma ciebie, nie mam komu śpiewać". Caruso, ba, żeby tylko!
Niekurcząca się, bezobciachowa muzykalna sokowirówka.
"Działalność przykrywkowa to tylko praca, nic więcej" - stwierdził w jednym z wywiadów.
Muzykalna sokowirówka bez obciachu i kurczu, za to z przykrywką.




A Wy, panie posłanki, panowie posłowie? Przywitaliście bohatera gwizdami i buczeniem. Nie wstyd Wam?
Przeproście. Uznajcie swoje winy. Padnijcie na kolana i wyszczekajcie "pomyliliśmy się!". A potem wstańcie i, pochylcie się nad samotnym, słońcem wypieszczonym czołem, ucałujcie je.
Życząc wszystkiego dobrego.
Ja - życzę Tomaszowi powodzenia. Szczególnie w życiu osobistym.







środa, 16 maja 2012

Za kim pan jest?

Nie mam zielonego pojęcia cóż takiego złego jest w kawałach o babie u lekarza. Ilekroć w towarzystwie człowiek wypali na temat - już patrzą spode łbów, uśmiechają się i zaczynają traktować jak mongoła. Bo co? Że głupie? Szowinistyczne? Bez puenty?
Nieśmieszne? No pewnie.
Odnoszę czasem wrażenie, że wizyta w gabinecie stanowi dla społecznej większości element jakiejś, zakrojonej na szeroką skalę wojny, walki. Walki - "lekarz kontra reszta świata", a baba - w tym całym zamieszaniu jest tylko (lub aż) rzeczniczką vox populi.
"Babę zesłał Bóg", bo - "gdzie diabeł nie może tam babę posyłają". Dobre sobie.

Tym razem jednak - przyszła baba do lekarza, przyszła i stanęła w progu, i rzuciła - nie, nie miejcie żadnych złudzeń - ani "dzień dobry", ani (choć przynajmniej) "pocałuj mnie w dupę" - a więc, zagrodziwszy jedyną drogę ucieczki, jak, nie przymierzając kamień z grobu chrystusowego - rzuciła w bezbronnego lekarza woprosem. "Za kim pan jest?", ten, całkowicie zaskoczony,wstał z krzesła (a miał to w zwyczaju jedynie podczas odwiedzin swoich kochanek), spojrzał na ten głaz, ogradzający go od świata i, chcąc zyskać na czasie, zapytał. "A o co pani chodzi?" Musiał mieć chwilę, szukał więc w pamięci nazw miejscowych, rywalizujących ze sobą piłkarskich klubów, nie znał się na futbolu i nigdy znać się nie chciał, wychodząc z założenia, że widok dwudziestu dwóch zdemoralizowanych półgłówków biegających po trawie za nadmuchanym balonem przerasta możliwości akomodacji jego ocznych soczewek. A baba - jak to baba - cierpliwa była. "No to za kim pan jest?"
I pewnie żadna nirwana nie złamała by tej gabinetowej samsary, gdyby w końcu nie zabrzmiało pytanie pomocnicze. "To za peo, czy za pisem?" Nieprzejednana. "A jakie to ma znaczenie?" Lekarz, mimo wszystko odetchnął. "A  jakie to ma znaczenie? Tu jest gabinet lekarski, tu albo się jest chorym, albo zdrowym". Durak. Na piłce się nie zna, a politycznie też jakiś taki bledziutki. Babie pogarda wykrzywiła twarz. "A więc jest pan za peo, jest pan jednym z tych zdrajców. Nie będę do pana przychodzić". I wyszła.




Kiedyś, zasadniczym pytaniem wydawało się być "co z tą Polską", później: "jak żyć", a dziś - najważniejszą kwestią jest ta - "kto za kim stoi?". Bo przecież każdy musi za kimś stać. Kogoś popierać. Walczyć i nienawidzić.
W ciekawych czasach żyjemy. Nie wyciągnąwszy żadnych wniosków ze swojej historii, Szanowny Naród po raz kolejny okazuje się być jedną wielką zbieraniną idiotów. Idiotów, którym "się tylko wydaje".
Wydaje im się że to oni wybrali do Sejmu swoich przedstawicieli, a więc bez najmniejszego wahania mogą ich opluwać, a tym, z kolei, że stoją ponad prawem.
Wydaje się Rodakom, że wiedzą kto jest zdrajcą, kto zaprzańcem, a z kogo można bezkarnie ciągnąć łacha. Laureatowi Pokojowej Nagrody Nobla wydaje się że można bez przeszkód pałować robotników, a robotnikom - wydaje się z kolei, że kiedyś - to krasnoludki obaliły komunę.
Rządowi wydaje się że nie ma innej alternatywy, opozycji zaś - wydaje się że ma monopol na rację.
Starcom wydaje się, że prawdziwy patriotyzm opiera się jedynie na walce, młodym zaś - i tak jest wszystko jedno, bo wydaje im się że w tym kraju żadnych perspektyw mieć już nie będą.




Poniżej umieszczam obrazek, który znalazłem dziś w sieci. I nie mam żadnych wątpliwości, że jego autor powinien się leczyć.




Moja świętej pamięci Babcia powtarzała mi swego czasu dość często, że ludzie nie są ani dobrzy, ani źli, a jedynie mądrzy i głupi. Być może dlatego nie jestem w stanie zrozumieć tego zacietrzewienia, złości, pogardy i nienawiści, których dziś bywam świadkiem na co dzień.
Tylko kompletny idiota jest w stanie zdefiniować świat w kategoriach "black - white", to oczywiste - w innym wypadku trudno byłoby mu się w owym świecie odnaleźć.

Gwoli ścisłości - nie stoję po żadnej ze stron, bo nie mam na to najmniejszej ochoty.
Mam ważniejsze sprawy na głowie.
Ale, póki co, mam jeszcze prawo nazywać rzeczy po imieniu.





W jednej z książek Hrabala (pozwolę sobie na cytat) jest scena, w której robotnicy przejmujący owocowy sad w imię socjalistycznej ojczyzny wyjaśniają sens owych zmian dotychczasowym nadzorcom.

"- Deputaty się skończyły, ogród i owoce są nasze. (...)ogród należy teraz do nas wszystkich, już nie należy do jaśniepanów.
- Ależ ja nigdy nie udawałem jaśniepana.
- Nie udawał pan,(...), był pan dla nas uprzejmy i grzeczny, ale to, że był pan dla nas grzeczny, dziś pana raczej obciąża(...). Był pan dla nas grzeczny i mamy to panu za złe (...)."

Wybaczcie, ale ja się w to nie bawię.



poniedziałek, 14 maja 2012

Folwark zwierzęcy


 Wszystko zaczęło się od psa sąsiada. Bydlę wiejskie - małe, pokurczone, stare, z jednym okiem kaprawym, drugim - zabielmionym, chytre, sprytne wiekiem, drące mordę przy każdej nadarzającej się okazji, zgrywające chojraka, niczym pies Baskerville'ów, a chciwe jak pies ogrodnika. Zresztą, wiecie o czy mówię. Ów mądrala, a nazywano go Profesorem, podsiadywał pod pańskim oknem, podsłuchując, bo słuch mu jeszcze został - wprost doskonały, a to, co usłyszał, roznosił po wsi, nie za darmo, każde jego słowo miało swoją cenę - a to odstąpiono mu kawał soczystej kiełbasy, gdzie indziej wykopano starą kość. Chwalił się często znajomkom, że "robi w mediach" i że to cholernie intratne zajęcie.
Któregoś wieczora wpadł zdyszany do zagrody, stanął na środku i, przymknąwszy nieczynne ślepie, oznajmił:
- Wszyscy zdechniemy! Nie ma dla nas ratunku!
Tylko świnie podniosły na to głowy, wiadomo - świnia to niegłupie i w dodatku niezmiernie uczuciowe bydlę. Gdzieś, za ścianą zamiauczał kot
- Odszczekaj to!
(Wiadomo, złośliwy i do tego zawsze musiał mieć ostatnie słowo.)
Krowy ze strachu pochowały cycki, natomiast kury, nie zwracając na nic uwagi, dalej wydziobywały z pasją pozostawione przez świnie resztki, psy, nie mając pewnie nic pożyteczniejszego do roboty, goniły za własnymi ogonami, a owce, po tym, jak nażarły się jakiegoś paskudnego zielska, spały naćpane jak po maku. Jedynie kaczki trzymały się z daleka od tego całego towarzystwa, bo gdy kiedyś okazało się, że puszczone w powietrze - spadają - zostały przez współmieszkańców zagrody nazwane pogardliwie "nielotami" - wypowiedziały więc wojnę wszystkim nie posiadającym dziobów. One też niespecjalnie przejęły się najnowszym niusem.
- Posłuchajcie co słyszałem. - ciągnął burek - Idzie na nas klęska, pogłowie spada, jaj jest coraz mniej, dymać się nie chce...
- Mów o sobie - przerwał mu baran - mnie tam się zawsze chce.
- Beee... - westchnęły owce przez sen.
- I co, kurwa, może powiesz że ludzie też zaczną żreć trawę? - koza podniosła głowę znad żłobu.
- Przestaliście się rozmnażać! - wyszczekał pies ogrodnika - Ot co! 




Być może i kundel miał rację, a nawet jeśli do końca jej nie miał, to i tak coś było na rzeczy. W obejściu, od dawna mówiło się o tym, że kury niosą jaja wyłącznie za łapówki, psy uprawiają samogwałt, kaczorom nie staje nawet z zimnej wodzie, a baran "pcha" owcom nie w te dziury co trzeba.
- Rozpasanie! - zawyrokował kaczor
- Tworzycie cywilizację śmierci! - zapiał szef wszystkich kogutów, Arcykapłon.
- Uwolnić konopie! - odkrzyknęły przebudzone owce -  życie jest zbyt okrutne, żeby je przeżywać na trzeźwo!





Świnie okazały się najbardziej pragmatyczne. Zaproponowały przedłużenie wieku rozrodczego wszystkich samców i ograniczenie przywilejów, z których korzystały do tej pory zasłużone dla obejścia zwierzęta. Kaczki z miejsca zgłosiły weto.
- Ale nie rozumiem dlaczego? - zapytał knur - przecież jeszcze nie tak dawno same proponowałyście zniesienie wszelkich ulg. A twój - zwrócił się do kaczora - świętej pamięci brat bliźniak, nielot pierwszy, poparłby nasz projekt, jestem tego pewien.
Nazwał go nielotem! Znowu! - odezwały się chórem kaczki - Zdrada! Zaprzaństwo!
- To bezczelność - zawyrokował kaczor.
- Sam jesteś bezczelny! - baran podniósł głos - To ty mu kazałeś wtedy lecieć, masz na skrzydłach krew swego brata!
Odpowiedział mu wrogi pomruk.
- Twoja wypowiedź jest godna rzeźnika! - zakończył kaczor.
- Zapytaj brata! - odezwała się któraś z owiec.
(Sugestia nie do końca pozbawiona sensu - kaczor nie krył swojej głębokiej wiary w życie po śmierci, ale, wstydząc się okrutnie tej słabości, wściekał się za każdym razem, gdy któreś ze zwierząt o niej napomknęło.)
- A róbcie co chcecie, jak przyjdzie czas to i tak wszystko zmienimy! - kaczki odwróciły się kuprami i zaczęły wychodzić. Gęsiego.

W chwilę później, na zewnątrz, rozległo się przerażające psie ujadanie.
- Jesteśmy otoczeni! - wbiegł do środka zdyszany kundel - Dopiero co byłem pod płotem. I wyobraźcie sobie, lisica! Chciała mnie sprowokować, to kazałem się jej wynosić do wszystkich diabłów.
- Jasne - zaśmiała się kura - za długo siedziałeś w budzie to ci rozum odjęło.
- Posłuchajcie go! - wykrzyknął nagle baran - Naprawdę jesteśmy otoczeni!
- KOKO spoko! - odgdakały chórem kury.




Ktoś zatrzasnął od zewnątrz skoble. Nastała cisza.
- Słuchajcie, a gdzie są kaczki? - zapytał nagle baran.
- Odleciały - warknął kundel.
- Jak to odleciały? - knur wyraźnie się zmieszał - Nieloty?...