piątek, 8 czerwca 2012

Suicide?


Obudził mnie poranny chłód,
Odeszłaś wraz ze wschodem słońca, zostawiając mi tylko łzy,
Wstałem, pusty w środku,
Krokami na schodach i ciszą w moim umyśle.

Cóż, wyszedłem z domu tego ranka, wzdłuż ulicy bez nazwy.

Do klubu zwanego "Luzer", jak bezdomny pies,
Pojechałem windą na piętro z widokiem.
Przerwać abonament życia - to jedyne co mi zostało.




Wszedłem na poręcz, zobaczyłem powoli rozsuwający się tłum

Usłyszałem krzyk "Nie skacz na litość Boską, pozwól przesunąć mój samochód!"
Dłoń na ramieniu, głos szlochający "już czas!"
Poczułem pchnięcie, pęd powietrza,
I chodnik, pogodziłem się z tym.

"Już czas!" 



Pamięci Stuarta "Woolly'ego" Wolstenholme'a
1947-2010




Tekst John Lees, tłum. Brunet

środa, 6 czerwca 2012

Immoralista

W ramach przed - mistrzowskiej  oszczędności, będąc u szczytu władz umysłowych, pragnę zwieść Was niedługim filozoficzno - psychologicznym parawywodem, sam zaś udaję się do mojej ogrodowej degustatorni, by godnie przygotować się do zawodów.





W jednym z traktatów, Andre Gide opisuje Raj, jako symetrię doskonałą, efekt zmieszania boskiego matematycznego zacięcia i zdolności Stwórcy w dziedzinie geometrii przestrzennej, w którym nagość pierwszych ludzi stanowi jedynie drobny, nic nie znaczący element układanki, nie posiadający ani żadnego emocjonalnego, ani filozoficznego podtekstu. Jedyną nieparzystą cyfrą w tym systemie operacyjnym jest Drzewo Logarytmiczne - jak się zapewne domyślacie - stanowiące istotny powód rozpoczęcia przez Adama i Ewę regularnej pre - kopulacji.
Nie ma co winić noblisty, w końcu Raj to nie jego licentia poetica, niemniej trzeba sobie uczciwie powiedzieć, iż powód wygnania Prarodziców z Edenu jest równie idiotyczny, jak i cały misterny układ symetrii, którym autor "Narcyza" (nomen omen) tak bardzo się podnieca.
"A kiedy Adam i Ewa ujrzeli że są nadzy, podnieciła ich wspólna myśl..." No popatrzcie, jak cywilizacja poszła do przodu, rzekłbym "posunęła się"(choć to podobno niegrzecznie). Dziś nie trzeba być nagim, by być podnieconym.

Od czasu do czasu, bywałem Adamem, zajmującym krzesło gdzieś w knajpianym kącie, spijającym drinka wśród oparów wspomnień z kolejnych utraconych rajów, poprzez mgławice rozciągające się od powiek aż po dzieciństwo, raz po raz skazywałem siebie na banicję, ferowałem wyroki, dokonywałem ablucji i wracałem z powrotem do chwil, które, jak wydawało mi się (szczególnie po paru głębszych), stanowiły podstawy moich przyczynowo - skutkowych tragedii.
I mógłbym tak bez przerwy (tak mi się wówczas wydawało), doprowadzając do ruiny swoją wątrobę a kieszeń, gdyby nie pewien Kompan co się zowie, Druh niespodziewany, który, pewnego wieczora, kładąc mi dłoń na ramieniu, wskazał przeciwległą ścianę, na niej - ohydny landszaft, przedstawiający coś na kształt meduzy, lub syreny chorej na Heinego - Medina. Dalibóg, nie widziałem tego wcześniej!
Z baru wyszedłem ochrzczony, wypełniony pod sam czubek głowy - wszystkie moje przeszłe orgazmy zlały się w jeden znirwanizowany eter, rozproszony, a przez to wszechmocny i niedefiniowalny.

Napompowany jak futbolowa piłka, lekko kozłując, zmierzam do końca.
Kto mnie dogoni?...