piątek, 25 maja 2012

Człowiek który zatrzymał Rozum czyli triumf fenomenologii

Wybaczcie mi dzisiejsze zawiłości, ale nie mogłem się powstrzymać...

Wydawać by się mogło, że w królestwie filozofii wszystko już zostało powiedziane, napisane, przedłożone i przecierpiane, a współczesna nauka o bycie przypomina starą Franię, w której obsesyjna gospodyni domowa pierze po kilkanaście razy wcale nie zaplamione te same wciąż obrusy.
A może to moja wina? Ostatnimi czasy coś nie tak z moim słuchem, a do tego pamięć (po czterdziestce) szwankuje, nie wspominając o problemach z prostatą, cóż - ciało starzejące się, nieruszane, to i zdolności kojarzeniowo - myślowe coraz bardziej chylą się ku upadkowi. 

Człowiek, odkąd został przez naturę zrzucony z drzewa (choć niektórzy twierdzą że wypełzł z wody), wciąż i bez przerwy zastanawia się nad racjami swojego bytu, bytami swoich racji, światami równoległymi i równoleżnikami świetlistymi, jak gdyby nie było ważniejszych spraw. Co bardziej niecierpliwi wymyślili bogów, którym bezkarnie mogli zadawać pytania, sami nie siląc się na czasochłonne rozmyślania nad odpowiedziami. Inni znów - zajęli się poszukiwaniami kamieni filozoficznych, świętych Graali i tym podobnych gadżetów, tworząc teoretyczne podwaliny dla mechaniki współczesnych gier komputerowych. Kolejni zaś - utworzyli międzynarodową federację piłkarską, by ostatecznie przetransponować gatunkowy pęd za prawdą na bieg za piłką. Jeśli faktycznie istotą rzeczywistości i prawdy jest sprzeczność, to najbliżej owej prawdy wydają się być ci ostatni.

Tak, sądziłem, że nic mnie już nigdy nie będzie w stanie zaskoczyć. Tym większa była moja konsternacja, gdy, dzisiejszego ranka, usłyszałem słowa, będące w swej istocie jedynym i nie podlegającym żadnej dyskusji świętym Graalem nauk filozoficznych. Słowa, wypowiedziane nie przez byle kogo - człowieka, który kiedyś zatrzymał Anglię (która po dziś dzień nie potrafi ruszyć z miejsca), padły w jednym z telewizyjnych poranków, a brzmiały dokładnie tak:

Mam swoje zdanie i się z nim zgadzam.

Niezwykłe. Niezwykle proste. Wszak brak zgody z samym sobą  byłby zaprzeczeniem człowieczeństwa. Pełna koherentność twierdzenia i przedmiotu twierdzenia czyni go równocześnie podmiotem. Pozbawiony boskich, nadprzyrodzonych cech, w tym ujęciu problemu człowiek staje się jedynym i ostatecznym kreatorem, a nie zadając dodatkowych, trudnych i bezsensownych pytań eliminuje możliwość uzyskania odpowiedzi, które zmusiły by go do myślenia. Zen?











     Znajdź przynajmniej jedną różnicę między obrazkami.

(J.Tomaszewski/G.W.Hegel)


Jaki tam Zen! Przypatrzcie się twarzy po lewej. To nie jest personifikacja (czy raczej "utwarzowienie")  chamskiego "myślenia niemyślenia", ale uosobienie niemyślenia in situ, prowadzące do braku synaptycznych wyładowań in vivo, bez konieczności ich werbalizacji in externum. Kartezjuszowe "myślę, więc jestem", przebłysk owego "facjatowego" geniuszu zredukował do niezbędnego "jestem", a sokratejskie "wiem, że nic nie wiem" podniósł do rangi "wiem". Relatywistyczny rys rzeczywistości - do tej pory jedyna podnieta wyobraźni twórców - stał się niepotrzebnym obciążeniem i został w sugestywny sposób wysłany w pizdu. 
"Wiem, że jestem" - oto nowa formuła, zamykająca gęby wszystkim tym, którzy w poszukiwaniu dziury w całym pozwalali się dotąd obdzierać ze skór: filozofom, literatom i innym dziwakom, tracącym czas na badania bytów, racji, światów i sensu istnienia. 

Człowiek który niegdyś zatrzymał Anglię, w dniu dzisiejszym zatrzymał również i Rozum. Nie tyle zatrzymał, ile cofnął, zafiksowawszy go na chwili, w której rodzaj ludzki dopiero co z drzew spełzł (albo z wody - jak kto woli). Uprościł byt obiektywny i pozbawił wieloznaczności, dowiódłszy, że (jak mawiał inny Klasyk) - życie "można tylko wygrać, przegrać lub zremisować".
Wszyscy wielcy filozofowie są martwi. On - będzie żył wiecznie. O jeden dzień dłużej niż Lenin.


Na koniec - rekompensata za powyższe zawiłości - 




środa, 23 maja 2012

Koliber w bokserskiej pięści (rzecz o kiczu)


Historia powstania tej pieśni jest podszyta kiczem, podobnie, jak podszyta kiczem jest sama pieśń, niczym wyciskający łzy potulnych gospodyń i niedobzykanych pensjonarek film, przyciągający w każdy weekend przed ekrany tysiące maltretowanych codziennością.
Gdybym chciał napisać o romantyzmie, symbolice, transcendentalnej paralelności - wziąłbym się za anatomię Rimbaud, w te i we wte, począwszy od sonetów, a skończywszy na "Pijanym statku", wypreparowałbym Verlaine'a, nie wiem tylko czy litr wódki wystarczyłby na taką sekcję.
Na trzeźwo, podszyty kiczem, dobrałem się więc do utworu, którego sens sprowadza się do dwóch prostych słów, prostacko jednoznacznych, lecz - definiujących (moim skromnym zdaniem) całą tą symbolikę, paralelność i romantyzm, o których nie mogę napisać, ze względu na stan mojej wątroby.

Opowieść zaczyna się z jednym z paryskich nocnych klubów, w 1946 roku. Ona - córka przedmieścia, urodzona na ulicy - niepiękna, niewykształcona, drobna, ale obdarzona nieziemskim głosem, u progu światowej kariery, on - obywatel świata rodem z Casablanki - przystojny, dobrze zbudowany, bożyszcze kobiet, bokserski mistrz wagi średniej. Kicz, telenowela. Ona - samotna, choć nie stroniąca od męskiego towarzystwa, on - żonaty z dwójką dzieci i rodzinnym domem oddalonym setki kilometrów. Idealna para bohaterów opery mydlanej. Ona - zaczyna pełnić rolę odskoczni, Drugiej Damy, celu ucieczki zbłąkanego wędrowca, on - staje się nieoczekiwaną (ale podobno w serialach zawsze tak bywa), wyśnioną Miłością jej życia (wspominałem o kiczu?). Spotykają się w przelotach, przelatują na spotkaniach, burzliwie, namiętnie i wbrew, a łzy, półuśmiechy, zazdrość i zawiść depczą im po piętach niezależnie od szerokości geograficznej.




W 1948 roku przychodzi nagły kres. On - ginie w katastrofie samolotu, ona - traci sens, gubi instynkt samozachowawczy, poświęca się permanentnej i metodycznej autodestrukcji. Że kicz? Nie mniejszy, niż historia wypuszczonego z bokserskiej pięści koliberka, żywcem zerżnięta z wiersza Preverta.
14 września 1949 roku, w Nowym Jorku, ona - śpiewa tą pieśń po raz pierwszy. Słowa pisze sama, w bólu, upokorzona i zawiedziona, pijana, pisze je dla niego, a dla siebie - by z każdym wersem móc stoczyć się coraz niżej, po równi pochyłej, którą sama sobie funduje. Taka natura.




Przetłumaczyłem dla Was tekst tej pieśni. Najwierniej, jak potrafiłem. Nie znajdziecie tu kwitnących: alegorii, apeksegez, metafor, epifor, zamiast tego - kilka słów, nakreślonych przez prostą dziewczynę z przedmieścia, samotną i pewną jedynie tego, że wszystko już poza nią. Kicz?


Nieba błękit może na nas spaść,
i po świecie - zostać prochu garść -
nie obchodzi mnie, bo kocham.
Gwiżdżę na to całe zło.

Kiedy rankiem, obok jesteś ty,
drżeniem witam wszystkie nasze dni,
nie obchodzą mnie problemy,
bo cię kocham tak, jak nikt...

Pójdę na kraj świata stąd,
przefarbuję się na blond, 
jeśli taką wolisz mnie.
Księżyc zdejmę z nieba bram,
opędzluję każdy bank, 
jeśli powiesz, jeśli chcesz.
Zmienię paszport - mała rzecz,
przyjaciołom powiem "precz", 
byś mnie mógł dla siebie mieć.
Pośmiewiskiem mogę być,
mogę przeciąć każdą nić, 
jeśli tylko zechcesz...

Kiedy znów odejdziesz w życia wir,
jeśli Bóg zabierze ciebie mi,
nie zapłaczę - wiem że kochasz -
umrę, ze mną cały świat.

Aż po kres, będę kochać cię,
niebo tarczą swą obroni mnie.
Tam, gdzie nie ma już problemów,
wierz, czy nie - tam miejsce dla nas jest...


...


Nie mogę sobie jednak darować, by, na koniec nie zaproponować Wam jeszcze jednej wersji tej pieśni - w mistrzowskim wykonaniu.




poniedziałek, 21 maja 2012

Człowiek z Wyspy


Z głównej drogi w prawo, w kamienistą, wąską i krętą boczną aleję, gdzie z obu stron trwają na posterunkach wartowne rozłożyste klony, niewysokie, konarami broniące wstępu obcym, swoich zaś zapraszające, niczym drogowskazy. Las drogowskazów.  Gdzieś, w połowie - drogę przerzyna drewniany szlaban - masywny, groźny, uzbrojony na całej swojej długości w grubo ciosane wystające kołki, ostatnie ostrzeżenie dla nieproszonych gości. Na wprost - rozciągnięta zielenią polana, oświetlona słońcem, kroplami porannej rosy rozszczepiająca światło na kolory podstawowe, czyniąc wrażenie niezwyczajnie ukwieconego dywanu, przedsionka raju. Zza krzaków, ochraniających ten magiczny widok przed wiatrem wyłania się modrzewiowy most - łuk triumfalny, odwrócona krzywa Gaussa, której końca z tego miejsca dostrzec nie sposób.

Most Rozdzielający. W starożytnej Persji, każdy zmarły musiał przezeń przejść, a im więcej win miał na sumieniu, tym trudniejsza była ta przeprawa - most to zwężał się, to chwiał, ostatecznie skazując na kipiącą pod nim otchłań jedynie najgorszych bydlaków.

Z chwilą, gdy stopa dotyka pierwszej deski, rozpoczyna się muzyczna część przedstawienia. Najpierw odzywają się żaby, następnie, sprowokowane wielooktawowym rechotaniem, ptaki, którym z kolei wtórować zaczynają trącane wiatrem szuwary. Muzyka tężeje - niczym Bolero Ravela, z każdym taktem nabierając mocy - i cichnie, po chwili, pozostawiając złudzenie polifonii, poruszającej na powierzchni wody zielone tuby grzybieni i rzęs.

Średniowiecznym pustelnikom dostarczano prowiant za pomocą zbudowanych z modrzewia konstrukcji zatopionych w wodzie, a mnisi, poruszający się tą drogą, sprawiali wrażenie chodzących po tafli.

Domek, otoczony murem żywopłotu, znad którego widoczny jest tylko spadzisty dach, stanowi ścisłe centrum Wyspy, można by z powodzeniem nazwać go warownią. Z daleka - symetryczny, dostojny - a jednak nieregularny układ jego ściennych desek, różnorodność ich wzorów - w bliskości - zmieniają go w antytezę rajskiego Drzewa Logarytmicznego - symbolu uznawanego od wieków porządku wszechświata. Nic tu nie jest oczywiste. Ani ganek, przywołujący obrazy z amerykańskich westernów, ani dwa skórzane, pielęgnujące chłód, wiktoriańskie fotele, ani też kominek - leniwy ogień lampki nad tabernaculum.
Wszystko to wydaje się nierealne: zapach ledwie co ściętego drzewa, przepleciony wstążkami żabich arii, gdzieniegdzie inkrustowany szumem drzew - a to wszystko zatopione w głębi otaczającej wody, ożywiającej i utrwalającej. Przynoszącej nieśmiertelność.
Ludzki głos jest tu nietaktem, jak atak kichania podczas filharmonicznego piano. Wszystko, poza tą, wszechogarniającą muzyką jest nietaktem.


Gratuluję tym, którzy przebrnęli przez powyższą notkę. Nie umieściłem żadnych zdjęć - byłoby to zbyt proste, zbyt prostackie. I cieszę się, że mogłem opowiedzieć Wam o tym miejscu. Moim miejscu.
Miejscu, gdzie czas nie ma żadnego znaczenia, a wszystkie dotychczasowe życiowe doświadczenia zostają na brzegu, obce, odpychające i niepotrzebne. Zabawne.

Wiem że tam wrócę.
To doskonałe miejsce na to, by umrzeć.

...

Na koniec zaś - wraz ze specjalną dedykacją dla Kocicy, jeden z najcudowniejszych duetów świata.


 Minako Honda - 1967-2005