Piosenka, którą norweski zamachowiec określił mianem "marksistowskiej" została napisana i wykonana po raz pierwszy przez muzyka Lillebjoerna Nilsena wiele lat temu. Jej słowa mówią o braterstwie ludzi, żyjących zgodnie z naturą.
Prezentacja tego utworu miała moim zdaniem ogromny terapeutyczny wydźwięk. Oto bowiem, zamiast rozszarpania przez tłum bydlaka (na co zresztą zasłużył), odprawiono narodową mszę, swoiste katharsis a przy okazji - w sposób cywilizowany i całkowicie humanitarny, dokonano na Breiviku publicznego linczu.
Paradoksalnie - było to Norwegom potrzebne. Masakra w stolicy i na wyspie Utoya była nie tylko szokiem dla rodzin ofiar, ale (a nawet - przede wszystkim) - dla narodu jako wspólnoty. Nagle okazało się, że w skład "tolerancyjnego" i "gościnnego" społeczeństwa wchodzą również jednostki, mające zupełnie inną , niż "powszechnie obowiązująca" wizję świata. Dla których państwo to naród.
Breivik w okrutny sposób uświadomił swoim rodakom ich niedoskonałość. Każdy, kto choć przez chwilę miał okazję przebywać w Norwegii wie, że podejście tambylców do obcych bywa czasem, delikatnie rzecz ujmując, nieeleganckie (pisałem o tym kiedyś w onecie), a rasizm nie umarł śmiercią naturalną wraz z nastaniem kapitalistycznego dobrobytu. Pod tym względem, państwo fiordów niczym nie różni się od Niemiec, Francji czy Holandii, gdzie nienawiść do tanich w utrzymaniu pracowników zza dawnej żelaznej kurtyny, jak i przybyłych za chlebem wyznawców Allacha kwitnie i ma się całkiem dobrze.
Breivik nie jest typowym nacjonalistą. To skrajny przykład osobowości narcystycznej.
Nie mam pojęcia, czy w chwili popełniania mordów był on poczytalny, czy nie, skłaniałbym się jednak ku tej pierwszej opcji, sądzę jednak, że dla końcowego werdyktu sędziów nie powinno to mieć wielkiego znaczenia.
Dla człowieka (choć w jego przypadku to określenie jest nieco przesadzone) tak skoncentrowanego na sobie, kreującego na bieżąco swój egocentryczny świat, dla którego ideologia z całą pewnością odgrywa wtórną rolę, każda zasądzona kara będzie jedynie potwierdzeniem jego "mesjańskiego posłannictwa" a on sam, prędzej czy później, zrobi z siebie męczennika.
Najlepszym więc wyjściem - niezależnie od opinii psychiatrów - jest umieszczenie go w oddziale zamkniętym, gdzie do końca życia będzie traktowany jak zwykły wariat.
Nie więzienie, nie śmierć, ale to - jak sądzę - jest dziś dla niego największą karą, jedyną, z którą nie potrafi się zmierzyć.
Jeśli tak się stanie - to, po latach, kiedy bydlak będzie samotnie zdychał w pokoju bez klamek, ostatnim dźwiękiem jaki do niego dotrze powinien być refren tej piosenki:
"Razem będziemy żyć, każdy brat i każda siostra, małe dzieci tęczy i żyznej ziemi".
Odebranie mordercy ostatniej nadziei w godzinie śmierci jest bowiem jedynym godnym zadośćuczynieniem dla tych, którzy nadzieję ową stracili.