piątek, 27 kwietnia 2012

Requiem dla bydlaka

W samym centrum Oslo, niedaleko gmachu sądu, w którym odbywa się proces sprawcy masakry na wyspie Utoya, zebrało się wczoraj około 40 tysięcy osób, by odśpiewać znienawidzoną przez Andersa Breivika piosenkę.
Piosenka, którą norweski zamachowiec określił mianem "marksistowskiej" została napisana i wykonana po raz pierwszy przez muzyka Lillebjoerna Nilsena wiele lat temu. Jej słowa mówią o braterstwie ludzi, żyjących zgodnie z naturą.
Prezentacja tego utworu miała moim zdaniem ogromny terapeutyczny wydźwięk. Oto bowiem, zamiast rozszarpania przez tłum bydlaka (na co zresztą zasłużył), odprawiono narodową mszę, swoiste katharsis a przy okazji - w sposób cywilizowany i całkowicie humanitarny, dokonano na Breiviku publicznego linczu.




Paradoksalnie - było to Norwegom potrzebne. Masakra w stolicy i na wyspie Utoya była nie tylko szokiem dla rodzin ofiar, ale (a nawet - przede wszystkim) - dla narodu jako wspólnoty. Nagle okazało się, że w skład "tolerancyjnego" i "gościnnego" społeczeństwa wchodzą również jednostki, mające zupełnie inną , niż "powszechnie obowiązująca" wizję świata. Dla których państwo to naród.
Breivik w okrutny sposób uświadomił swoim rodakom ich niedoskonałość. Każdy, kto choć przez chwilę miał okazję przebywać w Norwegii wie, że podejście tambylców do obcych bywa czasem, delikatnie rzecz ujmując, nieeleganckie (pisałem o tym kiedyś w onecie), a rasizm nie umarł śmiercią naturalną wraz z nastaniem kapitalistycznego dobrobytu. Pod tym względem, państwo fiordów niczym nie różni się od Niemiec, Francji czy Holandii, gdzie nienawiść do tanich w utrzymaniu pracowników zza dawnej żelaznej kurtyny, jak i przybyłych za chlebem wyznawców Allacha kwitnie i ma się całkiem dobrze.




Breivik nie jest typowym nacjonalistą. To skrajny przykład osobowości narcystycznej.
Nie mam pojęcia, czy w chwili popełniania mordów był on poczytalny, czy nie, skłaniałbym się jednak ku tej pierwszej opcji, sądzę jednak, że dla końcowego werdyktu sędziów nie powinno to mieć wielkiego znaczenia.
Dla człowieka (choć w jego przypadku to określenie jest nieco przesadzone) tak skoncentrowanego na sobie, kreującego na bieżąco swój egocentryczny świat, dla którego ideologia z całą pewnością odgrywa wtórną rolę, każda zasądzona kara będzie jedynie potwierdzeniem jego "mesjańskiego posłannictwa" a on sam, prędzej czy później, zrobi z siebie męczennika.
Najlepszym więc wyjściem - niezależnie od opinii psychiatrów - jest umieszczenie go w oddziale zamkniętym, gdzie do końca życia będzie traktowany jak zwykły wariat.
Nie więzienie, nie śmierć, ale to - jak sądzę - jest dziś dla niego największą karą, jedyną, z którą nie potrafi się zmierzyć.




Jeśli tak się stanie - to, po latach, kiedy bydlak będzie samotnie zdychał w pokoju bez klamek, ostatnim dźwiękiem jaki do niego dotrze powinien być refren tej piosenki:
"Razem będziemy żyć, każdy brat  i każda siostra, małe dzieci tęczy i żyznej ziemi".

Odebranie mordercy ostatniej nadziei w godzinie śmierci jest bowiem jedynym godnym zadośćuczynieniem dla tych, którzy nadzieję ową stracili.



środa, 25 kwietnia 2012

M+K


Notkę tą dedykuję niezrównanej Yeti...

Jedni nazywają to "chemią", drudzy - "miłością", jeszcze inni - "doborem osobniczym". Próbują to zdefiniować: poeci, socjologowie, a nawet matematycy. Niektórzy określają to mianem subtelnej choroby psychicznej, zakaźnej i nieuleczalnej. Jak dżuma.
Geneza związku między kobietą i mężczyzną nie jest tak oczywista, jak chcieli by tego naturaliści - wyznawcy ARCHETYPÓW. Całkiem możliwe, że u jego podstaw leży jedynie czysta newtonowska mechanika, w skali mikro:

Zdwojony chromosom X w jednej komórce to uciążliwy biochemiczny bagaż, 
którego, dość często, samica nie jest w stanie udźwignąć samodzielnie.

Dlatego też przysposabia samca, okręca się wokół niego niczym lepka, słodka w smaku, lecz śmiercionośna liana, której soki paraliżują mięśnie oddechowe ofiary, powoli i systematycznie pozbawiają ją tlenu.

Wbrew opiniom idealistów, kobieta, jako ewenement wśród pasożytów, potrafi równocześnie "doić" nie jednego, a kilku żywicieli, przy czym każdy z nich - na ogół nie zdając sobie z tego sprawy - spełnia tą jedną jedyną, przypisaną sobie, swoistą rolę.

- Po co przychodzisz do mnie? Przecież masz męża.
- On zarabia kasę i robi przy domu. A ty jesteś od czego innego.
- Masz jeszcze kogoś?
- Chłopaka do sprzątania. Ale jego jeszcze nie bzyknęłam.



Tylko idiota może uwierzyć w kobiecą bezinteresowność.

W przeważającej liczbie przypadków, panie wybierają swoich przyszłych partnerów nie z powodów emocjonalnych, a z czystego wyrachowania, świadomie, czy nieświadomie kierują swoje zainteresowanie w stronę tych, którzy spełniają wymagania wyznaczone przez różne (czasem dziwaczne) hierarchie potrzeb. Dla jednych najważniejsze jest poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji, dla innych zaś - pieniądze i swoboda w związku. W małych miasteczkach i wsiach - kobiety w męskie ramiona pcha społeczna presja, w miastach - dla młodych yuppies - to ślubny kobierzec jest najdoskonalszym miejscem terapii własnych neuroz.
To nie mężczyźni wybierają sobie kobiety, mimo, iż tych ostatnich jest znacznie więcej (w niektórych rejonach na jednego faceta przypadają trzy babki), a  wynika to w równym stopniu z: atawizmów kulturowych i z podświadomego męskiego lęku przed kastracją. Postawieni po ścianami samce podejmują decyzje o wspólnym życiu - na Zadupiu - przeważnie zmusza ich do tego niechciana ciąża, w metropoliach - "ciśnienie" środowiska. Nie wiedzą jak bardzo odbije się to kiedyś na ich zdrowiu.

A gdzie tu równouprawnienie?


- Kochanie, gdybyś mi wreszcie dał klucze do swojego mieszkania, to codziennie miałbyś kawę podaną do łóżka.
- Skarbie, gdybym wreszcie dał ci klucze do mojego mieszkania, to wkrótce sam musiałbym ci przynosić do łóżka kawę.


W ostatniej notce (http://oczamiyeti.blog.onet.pl/526-Dziwny-potok-slow,2,ID466085301,DA2012-04-23,n), Nieoceniona Yeti obnażyła przed Czytaczami kulisy samczej walki o samicę, walki, której praprzyczyną miała by być (o ile dobrze zrozumiałem) męska zwierzęca natura.
Droga Yeti. Ten rodzaj współzawodnictwa jest jednym z największych idiotyzmów o jakich słyszałem.
Skoro decyzja należy do samicy, skoro jedynie ona ma prawo wyboru i - skoro i tak zrobi co zechce - to po jaką cholerę samiec ma robić z siebie durnia?
Kiedy dama okazuje mężczyźnie zainteresowanie, należy się zastanowić przede wszystkim nad jej motywacją. Nic nie dzieje się bez powodu. A jeśli, mimo sygnałów wysyłanych w jej stronę, dalej nie potrafi się zdecydować (bo prawdopodobnie ma na podorędziu jeszcze kilku innych kandydatów), najbezpieczniej jest zwyczajnie ją olać. Puszenie się, prężenie muskułów i różne inne mniej lub bardziej irracjonalne posunięcia to gierki nie warte świeczki, zwłaszcza w sytuacji, gdy się jest tylko "jednym z wielu".

Osobną kwestią o której pisze Yeti, jest sprawa potencjalnie niewiernej żony. Istnieją dwa rodzaje romansujących mężatek - te, które obsesyjnie szukają pretekstu do odejścia od męża i te, które chcą się jedynie zabawić. Podczas gdy pierwszych należy się wystrzegać, potrafią bowiem człowiekowi skopać życie do usranej śmierci, drugie - bywają często dość smakowitymi kąskami. I tu - łatwo jest mężczyźnie narazić się na śmieszność, gdy, pomimo odbieranych sygnałów, zamiast wulgarnie dobrać się kobitce do tego i owego, postanawia zabawić się w indywidualnego terapeutę i roztrząsa relacje małżeńskie swojej lubej (co ciekawe - większość zaobrączkowanych samic nie używa w pozamałżeńskim łóżku słowa "mąż", zastępując je określeniami typu "on", "ten", czy "stary"). A przecież nie o to w tym wszystkim chodzi. Na podstawie badań przeprowadzonych przez czołowych polskich seksuologów, jednym z najczęściej wymienianych przez kobiety warunków udanego seksu jest... okresowa zmiana partnera. A nie - psychoterapeuty.  
O tempora o mores! - zakrzykną puryści. I słusznie. Dotychczas obowiązujące standardy moralne uległy (i ulegają w dalszym ciągu) przewartościowaniu i zmianom, od których zatwardziałym wielbicielom cnót wszelkich mogą wypaść z głów resztki włosów.

Mieszają się role, zmieniają się priorytety.

Poligamia przestała być marzeniem jedynie mężczyzn, 
a dzisiejsza kobieta nie chce już być przez okrągłą dobę 
traktowana jak dama. 

Wbrew utartym schematom, instrumentalne potraktowanie samicy przez samca, w szczególnych warunkach, może przynieść więcej przyjemności, niż idiotyczne próby zagłaskania kota na śmierć.

Tylko - by to pojąć - jak to mówią na Śląsku - trza chopa, a nie galotów.
Prawda, Yeti?



wtorek, 24 kwietnia 2012

Cudze chwalimy...

Nie potrafimy docenić polskiej myśli technicznej.

Na niespełna pięćdziesiąt dni przed EURO, na zbudowanej właśnie drodze prowadzącej do niemieckiej granicy pojawiły się pęknięcia. Prasa zastękała, decydenci się obruszyli. A okazuje się, że całkowicie niesłusznie. Oto bowiem, jak dowiadujemy się od Anny Jakubowskiej z GDDKiA - kruszenie nawierzchni i rysy to nie jakaś zwykła fuszerka, tylko "spodziewany efekt zastosowanego rozwiązania technologicznego". (za TVN24.pl)
Fantastycznie. Jesteśmy więc awangardą światowej technologii!
To, że, dajmy na to, w takich Niemczech, nawierzchnie autostrad są gładkie, jak (nie przymierzając) niemowlęcy tyłek, nie oznacza, że TAK MA właśnie BYĆ.
Nie przychodzi Wam czasem do głowy myśl, że w kwestii jakości nawierzchni to MY mamy rację?
Przecież na takim oszlifowanym asfalcie znacznie łatwiej o wypadek - samochody jeżdżą szybciej, a kierowcy łatwiej zasnąć za kierownicą. U nas jest inaczej. Jadąc poprzerzynaną, postrzępioną i upstrzoną  koleinami autostradą, prowadzący pojazd na pewno nie kimnie. No chyba, że jest nawalony jak stodoła.




Podobnie jest z rodzimą awiacją. Prezes Kaczyński powiedział wyraźnie że skrzydła samolotu w żadnych okolicznościach NIE MAJĄ PRAWA się złamać (kto jak kto, ale Prezes na prawie się zna - na sprawiedliwości trochę gorzej - ale w końcu nikt nie jest doskonały). Na to - Amerykanie, za pomocą wydumanych komputerowych symulacji postanowili nam wmówić, że maszyna, która swego czasu uderzyła w jedną z wież WTC rozpadła się w drobny mak. Może w juesej samoloty się rozpadają, w Polsce - to nie do pomyślenia. Nawet przy ogromnej prędkości, w zetknięciu z brzozą, kamieniem, czy nawet budynkiem, całość konstrukcji powinna pozostać nietknięta. No chyba, że w międzyczasie na pokładzie wybuchnie bomba, albo - co gorsza - samolot okaże się być produkcji rosyjskiej.




Osiągnięcia polskiej myśli technicznej wykraczają znacznie poza granice naszych możliwości poznawczych. Dlatego tak często wszelkie innowacje spotykają się u nas ze społeczną krytyką.

Kiedy, pewnego dnia, gdy ogrzewający Króliczkowo piecyk gazowy niespodzianie zaczął wypluwać wodę, wezwałem Okręgowego Specjalistę do Spraw Przecieków. Ten - popukał, postukał, wypił kawę, zapalił i, nie znoszącym sprzeciwu głosem, oznajmił:
Nic mu nie jest.
- Jak to nic nie jest? - zapytałem zdumiony - przecież z niego kapie.
- Panie - żachnął się Specjalista - ten piecyk tak skonstruowano, żeby czasem przeciekał!

A my się autostrad czepiamy!



niedziela, 22 kwietnia 2012

Spór o clitoris

Jak dowiedziałem się z GW, przyszedł sromotny kres na niejakiego Piznala - krakowskiego puzonistę. Oto, na swoim fejsbókowym profilu, za psychotycznym (albo co gorsza, szatańskim) podszeptem, umieścił fotkę stojącego na rękach nagiego faceta z kroczem wypełnionym kwiatami, okraszając ją paroma "nieprzyzwoitymi" dowcipami. Może i nikt by się nie zjeżył (bo niby po co?), gdyby nie fakt, iż rzeczony muzyk ma w niedługim czasie objąć stanowisko szefa jednej z miejscowych artystycznych szkół, a - oględnie rzecz ujmując - nie jest tam zbyt mile widziany.
Podobno (za "Gazetą") "seksistowski" profil pedagoga odkryli sami uczniowie - zainteresowani bliższym poznaniem osoby swego przyszłego dyrektora. A gdy zaspokoili ciekawość -  swoimi odkryciami pospiesznie podzielili się z miejscowym Kuratorium Oświaty.
Można by całą rzecz skwitować stwierdzeniem, że "na każdego jakiś hak się znajdzie", wystarczy odrobina złej woli i dostęp do sieci, moim zdaniem jednak, istnieje kilka powodów, dla których warto przez chwilę na tej "aferze" się skupić.




Po pierwsze - trzeba zadać sobie pytanie - co decyduje o przydatności do zawodu - merytoryczne przygotowanie i doświadczenie, czy też styl i forma spędzania czasu wolnego? Cenzurowany profil nie jest profilem dyrektora Piznala a jedynie Bogdana Piznala - członka internetowej społeczności, który w czasie wolnym od pracy ma prawo publikować co mu się żywnie podoba.
I nikt nie powinien mieć co do tego żadnych wątpliwości, w przeciwnym bowiem wypadku - kwestionuje sens istnienia głównego dobrodziejstwa sieci, jakim jest (bezsprzecznie) wolność.
Po drugie - czy opowiadanie seksistowskich dowcipów jest karalne? Jeśli tak, to nawet wśród polityków widzę paru kandydatów do odsiadki. Ba, idąc tym tokiem rozumowania - przestępcą jest także - znany z "ciętych damsko - męskich bon motów" - sam Pan Prezydent.
Jeśli przyjmiemy, iż rodzaj poczucia humoru powinien mieć wpływ na obsadę stanowisk, to rzeczywiście przestaje być śmiesznie.
Po trzecie - i tu, przyznam, jestem zaskoczony - pod pręgierzem, do którego przywiązano krakowskiego muzyka, znalazł się sam Pan Profesor Zbigniew Nęcki, psycholog społeczny. W komentarzu umieszczonym pod artykułem GW napisał:

"Nauczyciel nawet prywatnie nie może się zachowywać poniżej poziomu oczekiwań narzuconych mu przez uwarunkowania kulturowe"




Przypomina mi to sytuację sprzed kilku miesięcy, gdy, w odpowiedzi na (absolutnie) artystyczną prowokację jednego z moich fejsbókowych przyjaciół, umieściłem na swoim profilu takie oto słowa:

Łechtaczko, łechtaczko,
ty mała padaczko,
kocham cię jak Witkacy.

No i się porobiło. 
Kilka dni później zostałem wezwany "na dywanik" a szef mój (były szef- oby żył wiecznie!) poinformował mnie, iż na jego ręce wpłynęła skarga określajaca użycie przeze mnie nazwy żeńskiego narządu przyjemności jako "nielicujące z godnością lekarza".
Nie mam zielonego pojęcia co jełop - donosiciel mógł wiedzieć o lekarskiej godności, nie wiem także, cóż nieprzyzwoitego jest w słowie "łechtaczka" i dlaczego nie należy go używać. Być może, by dorównać poziomowi oburzonego obywatela, powinienem był napisać "nadcipie" lub "dzyndzel"? Całe szczęście że w tym przypadku trafiło na ćwierćinteligenta półanalfabetę - przynajmniej nie dochrzanił się do mnie za Witkacego. To by dopiero było - doktor ćpun, pijak i sodomita w jednym!
Współczuję mojemu eks - szefowi (oby żył wiecznie!) tego, że codziennie musi się użerać z kretynami.
A ja - nieumiejętnie dobrawszy sobie fejsbókowych znajomych, mogę mieć pretensje jedynie do siebie.
Podobnie jak Bogdan Piznal. Sam przyznaje, że karygodnym błędem było udostępnienie swojego profilu wszystkim odwiedzającym.

Tchórzostwem (zarówno z jego jak i z mojej strony) byłoby poparcie dziś tezy postawionej przez Czcigodnego Profesora. Gdyby każdy z nas trzymał się sztywno swoich, narzuconych, społecznych ról, świat stał by się nudny i nie do zniesienia. A my sami - upodobnilibyśmy się do tych, dla których i tulipany między nogami i słowo "łechtaczka" są obrzydliwościami nie do przełknięcia.




Na koniec - nieco zapomniane skandaliczne wykonanie pewnego szlagieru...